sobota, 26 września 2015

O^O Jak zostałem lornetkowcem? o^o

Sporo czasu minęło odkąd po raz ostatni na moim blogu podejmowałem temat sprzętu obserwacyjnego. Wówczas w mojej twórczości lubiły pojawiać się katadioptryki, jednak w ciągu ostatniego roku wiele się zmieniło i tak oto wielki zwolennik teleskopów zwierciadlano-soczewkowych pozostał bez własnego katadioptryka, jedynie ze sporadycznymi kontaktami z kilkoma modelami w konstrukcji Schmidta-Cassegraina. Po sprzedaży urokliwego Maksutova cele moich obserwacji wizualnych poszły w zupełnie nowym kierunku. Nie obyło się i bez eksperymentów...

Wydaje mi się, że wiele zmieniło się również w naszym miłośniczym środowisku i coraz częściej w pytaniach nowicjuszy "jaki sprzęt na początek?" zamiast polecania sprawdzonych Newtonów na montażu Dobsona, w tym wiecznie żywej Synty 8", pojawiają się rady "zacznij od lornetki". Pamiętam także jaką furorę jeszcze niedawno robił zakup legendarnej japońskiej lornety Miyauchi, co teraz wydaje się naturalną koleją rzeczy w  gromadzeniu docelowego ekwipunku na bezchmurne noce. W kraju, który może liczyć na zaledwie kilkadziesiąt nowiowych nocy obserwacyjnych w roku coś jakby pękło i grupa "wizualowców" odżywa, głównie dzięki lornetkom albo wielkim (i wciąż drogim!) Newtonom. 

Powszechna zmiana nastawienia do lornetek, które ze sprzętu pomocniczego dla teleskopów przeszły do rangi instrumentów docelowych, odbiła się również na mojej szafie z astro-stuffem. W tym miejscu chciałbym się pochwalić, że od stycznia jestem szczęśliwym posiadaczem cenionej przez wielu lornety. Nie jest to co prawda Miyauchi, ale marynarski sprzęt wyprodukowany przez dobrze znaną niemiecką firmę Teleskop Express. TS Marine 28x110 MX, bo tak brzmi jej pełna nazwa, to prawdziwy kolos wśród lornetek. Ten model miał już swoje 5 minut na moim blogu w relacji ze zlotu w Zatomiu, gdzie wśród masy zdjęć z tej imprezy odnajdziemy także Łukasza (lukosta), do którego ustawiały się kolejki, by spojrzeć przez to cacko. Na jednym ze zdjęć nie zabrakło i autora tego bloga, który z blaskiem w oczach obserwował każdy ruch zielonego giganta na dobrze wyważonym żurawiu lornetkowym. Jednak wejście w posiadanie takiego potwora nie było spontaniczną decyzją, ani kaprysem chwili...

To proces, który zaczął się dużo wcześniej. Pamiętam jak pewnej wiosennej nocy 2 lata temu na obserwacje do Barana przyjechał Krzysztof (okroj) ze swoją lornetą Celestron SkyMaster 25x100. Wtedy taka maszyna wydawała mi się czymś ogromnym i chyba nigdy wcześniej na dłużej nie miałem okazji skorzystać z usług oferowanych przez lornetki o takiej aperturze. Poczciwa setka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie spodziewałem się, że lorneta pod ciemnym niebem może mieć takie możliwości. Moja fascynacja dużą lornetą była na tyle duża, że już podczas kolejnego nowiu spotkaliśmy się w tym samym składzie, ale z ... dwoma SkyMasterami 25x100. Chyba nigdy nie zapomnę miny Krzyśka kiedy zobaczył mój nowy nabytek. Tamta noc należała już tylko do Celestronów. Po pewnym czasie mój kompan sprzedał swoje 25x100, a ja z czasem przekonywałem się, że duża lornetka to z jednej strony potęga możliwości, ale z drugiej również źródło specyficznych trudności, których nie doświadczałem wcześniej używając tylko teleskopu. Główną zmorą każdego posiadacza dużych lornetek musi być waga - myślał Mikołaj przed dwoma laty. Tak! W końcu mój statyw fotograficzny ledwo się pod nią trzymał, z czasem nawet jedna z blokad w statywie odmówiła dalszej współpracy pod ciężarem 10-centymetrowej lornety. Poza tym taki sprzęt kocha porę nowiu pod ciemnym niebem, natomiast w mieście odsłania swoją kapryśną naturę. Dlatego w Kielcach wyjmowałem ją z futerału głównie w dzień żeby spojrzeć na przelatujące samoloty (tak, dało się zobaczyć kontury humanoidalne za sterami nisko lecących awionetek, jeśli ustawiały się pod odpowiednim kątem), z kolei w nocy zostawało mi kilka klasycznych obiektów i przeważnie jeden, ogromny i jasny podczas pełni. Słabe zgranie pogodnych nocy bez Księżyca z weekendami w zaawansowanym czasie roku szkolnego spowodowały, że jeszcze pierwszej wspólnej zimy moja pierwsza duża lorneta zmieniła właściciela, dzięki czemu mogłem przeinwestować środki w kamerki astrofotograficzne (co z resztą z perspektywy czasu uważam za swój największy astro-miłośniczy błąd). 


Jednak już wtedy coś we mnie, jako obserwatorze, się zmieniło. Nie wytrzymałem długo i być może tydzień, czy dwa po odesłaniu SkyMastera 25x100, w moich rękach pojawiła się inna lornetka. Tym razem był to mniejszy brat z fabryki Celestrona - Cometron 12x70, czyli specjalna edycja wypuszczona przez amerykańską firmę z okazji sezonu na obserwacje komety C/2012 S1 (ISON). Ten sprzęt bez dwóch zdań zasługuje na osobny artykuł, bo już dawno zdobył moje serce. Można twierdzić, że przy tych budżetowych konstrukcjach na wielu płaszczyznach trzeba iść na kompromis, lecz po 1,5 roku z tą lornetką muszę stwierdzić, że to jedna z nielicznych kobiet, która w pełni mnie rozumie. Ma swoje wady, jak każda, ale oferuje całkiem sporo i towarzyszyła mi także w trudniejszych chwilach w życiu pasjonata Kosmosu. Nie wiem na ile moje podejście do niej jest wynikiem esencjalizmu i autosugestii, ilekroć miałem okazję napatrzeć się na pudełko z napisem "do obserwacji komet!" (no, każdy ma jakieś słabości), a na ile obiektywna opinia.
Wtedy były to moje pierwsze doświadczenia z lornetką o takich parametrach i w zasadzie, wciąż ten model jest najmniejszym aperturowo sprzętem, jaki używam do obserwacji nieba. Jedni aperturę 70 mm mogą uważać za całkiem sporą jak dla lornetek, niektórzy nazywają już takie sprzęty poważnym terminem "lorneta", jednak dla mnie na początku był to głównie kompromis pomiędzy wielkością, a oferowanymi możliwościami. Po przesiadce z "setki" najbardziej odczuwalną różnicą jest z pewnością pole widzenia. 1,5 stopnia różnicy na korzyść mniejszego sprzętu i dwa razy mniejsze powiększenie to sporo i w zasadzie dopiero operując Cometronem doświadczyłem czym są szerokie pola.
Po pewnym czasie zaczęły się zmieniać priorytety obserwacyjne. Sprzedałem wszystkie akcesoria do fotografii, z czasem również i teleskop. Jednak ta lornetka pozostała i przez blisko rok stanowiła mój jedyny sprzęt do obserwacji nieba z domu.

W końcu, po kilkumiesięcznym okresie przejściowym, nastały lepsze czasy dla mojego magazynu sprzętów astronomicznych. Z całą pewnością mogłem wybrać dużego Newtona, oferującego wszystko, co chcieć może każdy obserwator Kosmosu, jednak padło na... kolejną lornetę. Zależało mi na aperturze przynajmniej 100 mm i być może jeszcze doskonalszy byłby zakup lornetki z wymiennymi okularami, ale tu nie było kompromisów: wybrałem bodaj największą lornetę oferowaną przez polskie sklepy astronomiczne. I nie żałuję!

Skoro już dotarłeś do tego miejsca, drogi Czytelniku, muszę się do czegoś przyznać. Kiedy pisałem ten post w czerwcu tego roku, postanowiłem włożyć go na jakiś czas do szafy i poczekać na moment, w którym po większej ilości nocy spędzonych z nową lornetką, wyrobię sobie o niej konkretną opinię i zaserwuję na blogu w postaci wspomnień z obserwacji. Jednak stało się nieco inaczej niż pierwotnie planowałem. Lato nie zachwycało pod względem dobrej pogody w czasie nowiu i w zasadzie oprócz dwunocnych obserwacji Perseidów, pod ciemnym niebem nie miałem zbyt wiele okazji, by przekonać się, jakie możliwości ma TS Marine, a rozpoczęty niedawno rok szkolny nie daje wielkich nadziei na wyprawy pod ciemne niebo z częstością większą niż raz na miesiąc.

Dlatego już teraz zapowiadam kolejny wpis na temat tej lornety w nieco późniejszym czasie, kiedy zbiorę więcej wrażeń. Na tę chwilę wciąż myślę o niej z pewnym mistycyzmem - czymś, co czuje się zwykle kiedy mowa o rzeczach "wielkich", dlatego nie szukajcie w tym poście obiektywnych opinii - na nie dopiero przyjdzie czas.

Po jej zakupie w styczniu, seria pochmurnych nocy przeplatała się z notorycznym brakiem czasu na obserwacje. A na niebie królował nowy gość - kometa C/2014 Q2 (Lovejoy)...  Pierwsze kometarne łowy powiodły się dopiero w połowie lutego, kiedy zarówno obiektywy Cometrona, jak i TeeSki doczekały się widoku komety. Dla mniejszej lornetki nie było to nowe doświadczenie, udało mi się zobaczyć ten obiekt przez Cometrona, wykorzystując jeszcze styczniowe przejaśnienia, jednak dla 28x110 była to pierwsza obserwowana ze mną kometa. Ciągle uczyłem się obsługi mocarnego żurawia lornetkowego, a kometa była obiektem jasnym (oszacowałem jej jasność na 5,1 mag) i całkiem dużym, toteż po raz kolejny główną rolę odgrywała mniejsza 12x70.
W czasie gorączki Komety Lovejoya, jaka panowała w tamtym czasie, TS Marine w marcu doczekała się wreszcie swojego koncertu i zagrała pierwsze skrzypce. Mimo, że ostatnie tygodnie zimy nie dawały nadziei na idealną pogodę. Na szczęście trafiłem w dosłownie dwie noce z nieco większymi przejaśnieniami i udało się na dłużej przykleić oczy do okularów w porze niekolidującej z koniecznością wstawania nazajutrz wcześnie do szkoły. Owocną serię zakończyło częściowe zaćmienie Słońca, na które razem z Przyjaciółmi z "prawie-PTMA Kielce" i UJK zaprosiliśmy mieszkańców naszego miasta (TUTAJ pełniejsza relacja), podczas którego naszą największą atrakcją była właśnie owa lorneta uzbrojona w mylarowe filtry słoneczne. Na pozaćmieniowy weekend przypadała również noc obserwacyjna w Baranie, ale szczerze powiedziawszy, nie skupiłem się wtedy dostatecznie mocno na własnym sprzęcie.

Po kolejnych miesiącach, przynoszących czy to nowe chmury preferujące głównie nowiowe weekendy, czy sporadycznie pogodne niebo, umożliwiając jakieś szybkie obserwacje sprzed domu, okazało się, że w marcu po raz ostatni widziałem Lovejoy'a. Po zupełnie niewykorzystanej obserwacyjnie pierwszej części wakacji, w sierpniu próbowałem jeszcze dopaść tę kometę w obserwatorium w Baranie, jednak była wtedy słabsza niż 10 magnitudo i w rezultacie jej nie wypatrzyłem. Udało mi się zaobserwować głównie gromady otwarte w okolicach Lutni i ten gwiazdozbiór był wtedy moim głównym celem, przypominając nieco lato sprzed 2 lat z wykorzystaniem SkyMastera 25x100. I po raz kolejny sierpień pobudził do refleksji. W czasie ciepłych, letnich nocy, na wschodzie pojawiają się już coraz śmielej Plejady, a w końcu również i Orion, zwiastując nieuchronne nadejście zimniejszych dni.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz