sobota, 3 października 2015

☾ : Nów w czasie pełni

Zaćmienie Księżyca? Również je widziałem! Dopiero kiedy opadła zaćmieniowa gorączka i wszyscy wrócili do swoich codziennych zajęć (oraz odespali po poniedziałku), postanowiłem podzielić się z Wami paroma wspomnieniami z tego wydarzenia.

A było to wydarzenie niezwykłe! Pierwsze prognozy dawały nadzieje na pogodne niebo na początku tygodnia. Wyobraźcie sobie mój zawód, kiedy kolejna aktualizacja prognoz nie była już tak optymistyczna. No cóż - nawet w dziurach pomiędzy chmurami da się wypatrzeć Księżyc, nie można rezygnować. W końcu niedziela. Od rana nieśmiało się rozpogadzało, a po południu niebo było niemal czyste. To dawało dobry znak i nic nie wskazywało na jakąkolwiek zmianę. W końcu i ICM zmienił swoje prognozy, pokazując brak zachmurzenia aż do rana. I faktycznie. Należało tylko czekać na ten moment. 
Czas dłużył się bardziej niż zwykle. Planowałem jeszcze trochę popracować, ale skończyło się na bezczynnym wyczekiwaniu zaćmienia. Trzeba przyznać, że byłem już mocno zmęczony. Jednak widok Księżyca od pełni do nowiu we wszystkich fazach w ciągu jednej nocy to prawdziwe przeżycie. Wynagradza wszystko! Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się aż takiego efektu. Może to przez skrywany gdzieś głęboko w środku niedosyt wywołany zaćmieniem półcieniowym sprzed 2 lat? Wtedy było widać ledwie subtelne pociemnienie części Srebrnego Globu i zaniku jednej z krawędzi jego tarczy. 


Okazało się na wskroś inaczej. Około godziny 3 dało się już zauważyć zanikanie jednej z części Księżyca. Wpół do czwartej na niebie została już jedynie połowa Księżyca, a terminator posuwał się coraz dalej. Spoglądałem raz lornetką, raz gołym okiem i już tylko czekałem na tę maksymalną fazę. Wszyscy czekali. Ale to nie znaczy, że w międzyczasie nie było czego podziwiać! Moją uwagę przykuwały również dosyć wolne meteory, pozostawiające wyraźne ślady na niebie. Widziałem ich tej nocy kilka. Leciały z okolic zenitu. Być może były to delta Aurygidy, mające swoje maksimum następnego dnia. Radiant w Woźnicy zgadzałby się z moimi obserwacjami, mimo, że ich aktywność nie jest zbyt duża (ZHR=3).


W końcu nastał ten moment. Żarząca się jeszcze ostatnia część Księżyca zgasła, ustępując miejsca zalewającej Glob, już od dobrej chwili, czerwieni. Zgasł Księżyc. Nie chcę sobie wyobrażać, co w takich sytuacjach musieli myśleć starożytni, prawdopodobnie z trwogą przyglądający się podobnemu zjawisku przed wiekami. W momencie gwiazdy jakby zajaśniały. Niebo stało się bardziej wyraźne i wystarczyło jedynie skierować wzrok bardziej ku wschodniej jego części, by ujrzeć Go. Orion w drugiej części nocy już króluje nad naszymi głowami. Od razu spostrzegłem, że mamy do czynienia z niezwykle przejrzystym niebem, bijącym na głowę nierzadko występujące zimowe "zupy z mlekiem". W chwili udało mi się zupełnie zignorować Księżyc, spędzając dobry kwadrans na przeczesywaniu Oriona z jednej strony na drugą. Była okazja - w końcu nów w czasie pełni nie zdarza się często i jeszcze ta genialna pogoda. Bodaj najlepsza od pół roku w Kielcach. Dobra, czas wracać do Księżyca. Jeszcze tylko upewnić się, czy Betelgeza na pewno nie wybuchła i możemy skupić się na głównej atrakcji tej nocy.


Księżyc jest często nazywany przez miłośników (raczej niezbyt wielkich fanów jego samego) Łysym. Nigdy nie przemawiała do mnie ta ksywka, toteż po raz pierwszy użyłem ją na tym blogu. Nigdy nie zrozumiem czemu porośnięta drzewami od dołu do góry Łysica (najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich) zawdzięcza swoją nazwę, ale podobieństwo Księżyca do nieowłosionej świecącej glacy jest raczej oczywiste. Z tym, że nie tym razem. Księżyc jest rudy! Tak! Wiem, co mówię, w istocie znam się na tym!  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz